Tylko Francuzi nie tracą otuchy i wierzą w możliwość zmian na naszą korzyść — byle się front utrzymał. Długie miałem w ostatnich dniach rozmowy z panem de Soussay, obecnym chargé d'affaires francuskim, który odczytuje mi nieraz szyfrowe telegramy, otrzymane z Francji o sytuacji w Polsce. [...] Niedawno przeczytał mi p. de Soussay telegram szyfrowy, z którego wynika, że angielska misja w Warszawie wydała wreszcie opinię o „konieczności pomocy czynnej” i prosiła o aprobatę na projekt pozostawienia w Polsce gen. Weyganda. Jeszcze są pewne trudności — mówił mi chargé d'affaires francuski — z polskiej podobno i angielskiej strony, ale nie wątpię, dodał, że dziś, kiedy grozi zajęcie Warszawy, zdecyduje się Anglia, jeżeli nie na zerwanie układów, to przynajmniej na energiczniejszy krok dyplomatyczny. [...]
Angielski chargé d'affaires dużo większą zachowuje wobec mnie rezerwę, co jest zupełnie naturalne, uderza w nim jednakowoż chwiejność i brak pewności siebie, której dawniej nie objawiał. [...]
Zarówno Anglik, jak i Francuz zaznaczają, iż brak zaufania do sił Polski, której położenie geograficzne tak ją czyni zależną od sąsiadów, jest w dużej mierze przyczyną niezdecydowanej polityki Zachodu. P. de Soussay, który jest szczerszy od Anglika, mówił mi ponadto, że we Francji dużą gra rolę wątpliwość, czy Polska — niezależnie od trudności, wynikających z jej położenia geograficznego — potrafi dać dla Francji dostateczne rękojmie na przyszłość — czy kraj [...] podoła wielkim zadaniom, jakie go czekają, inaczej mówiąc, czy warci jesteśmy tak wysokiej stawki, jaką byłoby niewątpliwie dla Francji engagement á fond contre la Russie [pełne zaangażowanie się przeciwko Rosji].
Zapewniać nie potrzebuję, że wszelkich możliwych używam argumentów, aby przekonać przedstawicieli Zachodu o naszej sile i żywotności, wskazując równocześnie na błędy popełnione w sprawie polskiej przez rządy Anglii i Francji.
Sztokholm, 4 sierpnia
Instytut Polski i Muzeum im. Gen. Sikorskiego, A.12P.3/4.
Twarz Piłsudskiego była strasznie wymizerowana i zmęczona, a oczy płonęły złowrogo. Widziałem przed sobą i czułem całym jestestwem tak wytężone skupienie ducha człowieka przed nieznanym jutrem, jakby to był duch Polski przed wyrocznym progiem, za którym albo zwycięstwo-życie, albo porażka-śmierć. Już nie pamiętałem, że stoję przed Naczelnikiem Państwa, Naczelnym Wodzem, Piłsudskim: widziałem przed sobą tylko człowieka w chwili zaświatowego, nietutejszego natężenia woli wielkiego ducha, który był duchem narodu. Zbliżyłem się i najbardziej, i najzwyklej po synowsku mocno uściskałem ramiona mojego wysokiego zwierzchnika, a ten mój odruch, najzupełniej wykraczający poza wszelką etykietę i do niczego przepisowego niepodobny, widocznie rozładował w nim napięcie i koncentrację złej aury. Piłsudski, odpowiadając mocnym uściskiem, ostro zapytał:
— No... i co myślicie? Zatrzymamy?
— Wierzę, jak w Boga, że tu się skończą!
[...]
Pożegnał jak syna, a na dowód, że potrafiłem go rozchmurzyć, uśmiechnął się i po swojemu zażartował:
— Nu, tak doswidańja [No, więc do widzenia].
— Doswidańja w iskonno ruskom gorodie Wilnie [Do widzenia w prawdziwie rosyjskim mieście Wilnie] — odpowiedziałem tym samym tonem.
Piłsudski mściwie się zaśmiał.
Warszawa, 11 sierpnia
Karol Wędziagolski, Pamiętniki, Londyn 1972.
12 sierpnia wieczorem wyjechałem z Warszawy. [...] Po przybyciu do Puław, jako do swojej kwatery, i rozejrzeniu się w sytuacji skonstatowałem od razu kilka rzeczy. Przede wszystkim, że stan moralny wszystkich dywizji, a było ich zebranych cztery, nie był tak zły, jak poprzednio przypuszczałem. I chociaż właśnie przed moim przyjazdem jedna z dywizji, mianowicie 21, starym, nabytym już przez miesiąc zwyczajem, ni stąd ni zowąd pod naciskiem niewielkiej grupki nieprzyjaciela ustąpiła z przedmieścia na Wieprzu — z Kocka, który nakazano jej trzymać — to nie sądziłem, by ten trudny przełom moralny, którego po długim odwrocie wymaga kontratak, był niemożliwy do wykonania. [...]
Oprócz tego zaobserwowałem niesłychane wprost braki w wyekwipowaniu i umundurowaniu żołnierzy. Takich dziadów, jak ich nazywałem, dotąd w ciągu całej wojny nie widziałem.
Puławy, 12 sierpnia
Józef Piłsudski, Rok 1920 / Michaił Tuchaczewski, Pochód za Wisłę, Łódź 1989.
12 sierpnia nasz radio-wywiad przejął wielostronicowy szyfrowy telegram 16 Armii bolszewickiej. Był to rozkaz operacyjny, przy tym musiał być ważny, skoro użyto do jego przekazania nowego szyfru.
Możecie sobie wyobrazić, z jakim napięciem zabraliśmy się do roboty. Szczęśliwie w niespełna godzinę szyfr zaczął się rozwiązywać. Jeszcze depesza ta nie była w pełni odczytana, gdy już wiedzieliśmy z fragmentów, że jest to wielki rozkaz o decydującym natarciu na samą Warszawę. Każda minuta stawała się droga, lecz otuchy dodawały nam krótkie radio-depesze wysyłane przez sztaby dywizji bolszewickich, żądające powtórzenia rozkazu, gdyż przeszkody atmosferyczne poczyniły im luki w odbiorze tak długiego tekstu.
Nasz radio-wywiad przejął ten rozkaz w całości, więc szyfr „rozwiązywał się” u nas tymczasem nadal bez przeszkód.
Bolszewicy byli tak pewni powodzenia, że punkt czwarty tego dramatycznego rozkazu polecał: 27 Dywizja Strzelców ma wykonać główne uderzenie, przeprawić się w rejonie przedmieścia Pragi na drugi brzeg Wisły i zająć Warszawę. Wiedzieliśmy już przedtem, że ta dywizja otrzymała świeże uzupełnienia z Rosji, była specjalnie wzmocniona i liczyła ponad 13 tysięcy strzelców.
Jeszcze gorączkowo kończyliśmy „rozwiązywanie” szyfru, lecz już podaliśmy jego zasadniczą treść do Belwederu, zapytując, czy mamy go przetłumaczyć. Marszałek Piłsudski zadowolił się jednak tekstem rosyjskim i wyraził zadowolenie z zamiarów przeciwnika, gdyż chodziło właśnie o to, by jak najbardziej związać bolszewików na froncie warszawskim.
Powstało wówczas nowe zagadnienie: czy należy pozwolić bolszewikom na porozumiewanie się przez radio, czy też pogłębić chaos w ich szeregach przez uniemożliwienie im łączności radiowej. Sztab nasz zadecydował: uniemożliwić bolszewikom łączność radiową przez 48 godzin od chwili naszego uderzenia. Marszałkowi chodziło teraz tylko o to, by bolszewicy nie zmienili za wcześnie swego pierwotnego planu. Cały nasz aparat musieliśmy przestawić na to nowe wówczas w technice wojennej zadanie.
W sekcji radio-łączności zawrzała robota i plan przygotowany przez pułkownika Jawora okazał się tak sprawny, że przez te dwie krytyczne doby cały front Tuchaczewskiego nie był w stanie nadać czy odebrać ani jednej depeszy radiowej. Nasz podsłuch znając na pamięć fale i sygnały wywoławcze wszystkich stacji bolszewickich, pozwalał im tylko wywoływać siebie nawzajem i nawiązywać łączność. Lecz z chwilą, gdy tylko rozpoczynali nadawanie depesz, nasze stacje nadawcze rozpoczynały zagłuszanie na tej samej fali [czytaniem fragmentów Biblii].
Warszawa, 12 sierpnia
„Związek Łącznościowców. Komunikat 2001”, Londyn 2001.
Na zajmowanych obecnie pozycjach każdy dowódca wytrwać musi do ostatniego człowieka, chociażby chwilowo był otoczony ze wszystkich stron, jeżeli nie otrzyma rozkazu cofnięcia się. [...] Zaznaczam — że rozstrzeliwując szeregowych za ucieczkę z pola bitwy — tym bardziej nie cofnę się przed stosowaniem kary śmierci w stosunku do oficerów, którzy ponoszą pełną odpowiedzialność za stosunki w podległych im oddziałach.
Na odcinku 5 Armii rozgrywają się losy Warszawy i losy Polski. Nie dopuszczę do tego, by lekkomyślność czy bezmyślność niektórych oficerów zgubiła Ojczyznę. Złych żołnierzy usunę bezwzględnie, z dobrymi wytrwam na stanowisku i zwyciężę.
Nad Wkrą, 13 sierpnia
Bitwa Warszawska. Dokumenty operacyjne. Część I (13-17 VIII), red. Marek Tarczyński, Warszawa 1995.
Trzynastego wieczorem dostała się w moje ręce polska mapa, zdobyta podczas wzięcia do niewoli jakiegoś inżyniera wojennego. [...] Dane, sądząc z notatek, były z godziny dwunastej 13 sierpnia! Prześledziłem szczegółowo mapę i, oceniwszy sytuację, zdecydowałem się na bezpośrednią rozmowę telegraficzną z dowódcą armii. Opisałem mu dokładnie sytuację i warunki, w jakich jesteśmy zmuszeni się bić. Bez względu na rozmiar sukcesu, jaki osiągnęliśmy, doszedłem do wniosku, że nie poprawimy sytuacji i, co najgorsze, w ciągu najbliższych dni nie możemy liczyć na realne wsparcie polskich mas robotniczo-chłopskich, które w znaczącej liczbie weszły do oddziałów przeciwnika jako uzupełnienia ochotnicze. Zaproponowałem wycofanie się do linii Bugu. Dowódca armii był oszołomiony taką propozycją i żeby się upewnić, czy nie oszalałem, zapytał, co według mnie można byłoby tym osiągnąć.
Moja odpowiedź sprowadzała się do tego, że lepiej byłoby, aby spod Warszawy odeszła armia nierozbita, niż miałaby się wycofywać zmuszona przez przeciwnika. Dowódca, po krótkim zastanowieniu, podtrzymał rozkaz o natarciu.
Pod Radzyminem, 13 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Wyruszyliśmy do Radzymina. Zatrzymaliśmy się w niewielkim lasku pod miastem. [...] Odczytany został apel do wojska Naczelnego Wodza. Kończył się słowami: „co wybieramy, niewolę czy zwycięstwo?”. Żołnierze zacisnęli karabiny w dłoniach i rozległ się potężny okrzyk: „Zwycięstwo do ostatniej kropli krwi!”. [...]
Do Radzymina weszliśmy po południu. Wojska rosyjskie przed naszym przyjściem opuściły miasto. Widoczne były ślady zniszczenia — powybijane szyby, wyrąbane drzwi, meble powyrzucane na ulicę. W wielu mieszkaniach widzieliśmy pomordowane kobiety. [...]
Zajęliśmy pozycje za murem cmentarza i stamtąd tyralierą pobiegliśmy do okopów [...]. Gdy pojawiliśmy się na otwartej przestrzeni, zrobiło się istne piekło. Zaczęła strzelać artyleria, ogień otworzyły karabiny maszynowe i ręczne. [...] Czołgaliśmy się trzymając głowy przy ziemi. [...] Poderwaliśmy się na nogi około 50 metrów przed okopami. Kiedy wskakiwałem do przygotowanego rowu, kula karabinowa uderzyła w ścianę, wyprzedzając mnie o ułamek sekundy. Opatrzność nade mną czuwała.
Radzymin, 14 sierpnia
Jan Ziółek, Moja wojna z bolszewikami 1919–1920, Lublin 2004.
14 sierpnia o świcie rozległy się pojedyncze strzały z karabinu. U nas ogłoszono alarm. Kazano natychmiast powstać, znaki ochotnicze pozrywać i zniszczyć swoje dokumenty. Strzelanina wzmogła się. Lecące w naszym kierunku kule brzęczały jak roje pszczół. [...]
Posuwając się naprzód wśród gradu brzęczących kul pojedynczymi skokami, zobaczyliśmy przed sobą szybko biegnących do nas żołnierzy. Sądząc, że to bolszewicy, zaczęliśmy do nich strzelać. [...] Jak się okazało, byli to żołnierze z 13 pułku piechoty, których bolszewicy wyparli z okopów. Żołnierze ci włączyli się do naszej tyraliery. [...]
Gdy doszliśmy, czołgając się, do wschodniego krańca wsi Ossów, przez kilkanaście godzin pozostawaliśmy przykuci do ziemi. [...] Silny, nieustający ogień nieprzyjaciela z karabinów maszynowych wyrządził u nas duże straty. Było dużo zabitych, dały się słyszeć przeraźliwe jęki żołnierzy i wołanie o pomoc. [...]
Tego pierwszego piekła wojny nigdy nie zapomnę. [...] Kto nie był na wojnie, nigdy nie będzie wiedział, czym ona jest.
Ossów, 14 sierpnia
Józef Drążkiewicz, Pod Ossowem i Tarnopolem, w: Wspomnienia sierpczan 1900-1950, red. Jan Burakowski, Sierpc 1998.
Głucha cisza zalegała ulice Warszawy 14 sierpnia, kiedy polska delegacja pokojowa opuszczała w kilkunastu autach o godzinie czwartej rano ulicę Miodową, gdzie mieściło się Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Miasto jeszcze spało, mimo że z dala dochodziły głuche odgłosy strzałów armatnich. [...] Zbliżając się do frontu, który znajdował się o 25 kilometrów od centrum Warszawy, spotkaliśmy oficera sztabu i kilku jeźdźców, którzy nas mieli odprowadzić aż do placówek bolszewickich. Na czele jechał autem major Stamirowski z białą chorągwią, za nim cała kolumna automobilów delegacji. [...] Nagle na horyzoncie w świetle wschodzącego słońca zamajaczyły sylwetki kilku jeźdźców i pieszych. Po kilku minutach znaleźliśmy się oko w oko z bolszewikami. Przyjęli nas przedstawiciele rządu bolszewickiego: Mulin, Reinhold i Pikiel. W jakimś chłopskim sadzie, pozbawionym owoców, nastąpiło sprawdzenie legitymacji wszystkich delegatów i personelu pomocniczego. Potem ruszyliśmy naprzód. Prowadził nas przeraźliwie czerwony automobil komisarzy bolszewickich, za nim szła kolumna aut polskich. Po drodze spotykaliśmy oddziały wojsk bolszewickich, ciągnących na Warszawę. Pożałowania godny widok: czarni od pyłu, zmęczeni, wychudzeni, ubrani w nędzne mundury, wielu boso, bez karabinów, a tylko z kijami, bo karabiny mieli dostać dopiero po... zabitych.
Pod Warszawą, 14 sierpnia
Jan Dąbski, Pokój ryski. Wspomnienia, pertraktacje, tajne układy z Joffem, listy, Warszawa 1931.
W piękny świąteczny dzień (święto Matki Boskiej) pojechałam na Ochotę, by odwiedzić moją bratową [...]. Kiedy wracając szłam do przystanku tramwajowego, zaskoczył mnie widok, który zatrzymał mnie w przerażeniu na miejscu: ulicą Grójecką ciągnęły z Warszawy ciężkie armaty i skrzynie z amunicją.
Co to ma znaczyć? Czyżby zamierzano oddać Warszawę? Z trudem powlokłam się dalej. A przejeżdżając tramwajem przez żydowską dzielnicę, ze zgrozą i gniewem patrzyłam na tłumy Żydów, rozprawiających w podnieceniu, nie maskujących bynajmniej radości. Od placu Zygmunta do Ordynackiej poszłam pieszo. Krakowskie Przedmieście było, jak zwykle w świąteczne popołudnie, pełne spacerowiczów — strojnych, spokojnych, wesołych. [...]
Mąż mój, który od robót fortyfikacyjnych wrócił później niż ja z Ochoty, powiedział, że pierwszą linię obronną na Grochowie obsadziła Legia Kobieca, a w zestawieniu z tym widok rozbawionej publiki na Krakowskim Przedmieściu zrobił na nim podobne wrażenie, jakiego ja doznałam.
Czy taka postawa Warszawy, a raczej „Warszawki”, oznaczała lekkomyślność lub obojętność? Sądzę, że nie, że „ulica” nie zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji.
Warszawa, 15 sierpnia
Zofia Kirkor-Kiedroniowa, Wspomnienia, t. III, Kraków 1989.
Otrzymałem z rewkomu wezwanie, by stawić się na zebranie prezesów „sowietów” wiejskich. Wybrałem się, jak przystało na prawdziwego „rewolucjonistę” boso, a ze spodni wyłaziły prawie kolana. W ten sam sposób byli ubrani prawie wszyscy obecni na zebraniu. Przyobiecany jednak prelegent nie przybył na zebranie. Borysow był dziwnie wesół, a gdy się wszyscy zebrali, rzekł triumfująco i uroczyście: „Towariszczi, Warszawa wziata!”. Ten okrzyk bolszewika zebrani przyjęli głuchym milczeniem.
[...] Urzędowa gazetka komunistycznego rządu polskiego „Czerwona Gwiazda” z datą 14 sierpnia 1920 podawała taki komunikat wojenny: „przednie straże rwącej naprzód w bojach armii czerwonej dosięgły Pragi”. [...]
Udaliśmy się potem do kościoła na nabożeństwo. Kościół był przepełniony przez stroskany tłum wiernych, bosych i przyodzianych w najlichsze codzienne szaty, co dziwne czyniło wrażenie. W kościele było wielu bolszewików, był też sam komisarz Borysow. Jedni stali w czapach, patrząc obojętnie na rozmodlony tłum, lecz byli i tacy, co modlili się żarliwie. Ile razy ksiądz odwracał się do ludu, mówiąc: „Dominus vobiscum!”, tyle razy rozlegał się w kościele głośny spazmatyczny płacz kobiet wiejskich. Wieść o zdobyciu Warszawy, widok bosego kapłana przy ołtarzu i bolszewików w czapach powodowały te jęki i płacz.
Piecki, 15 sierpnia
Pamiętniki chłopów, seria druga, Warszawa 1936.
Jest już teraz bitwa pod Warszawą. Dziś w nocy z naszych okien słychać było armaty i widać łuny. [...] Wracamy co dzień z biura w jakimś wspaniałym nastroju, mimo że miasto wygląda jak obozowisko albo targowica, pełne uchodźców, zwłaszcza ziemiańskich, pełne wozów, krów, owiec, koni, bryczek, ludzi.
Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż, tuż...
Warszawa, 15 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914-1932, Warszawa 1988.
Wyjechaliśmy z [Wiktorem] Sawinkowem [przywódcą antybolszewickiego Rosyjskiego Komitetu Politycznego w Polsce] pod front, by na własne oczy widzieć, jak wygląda wielka bitwa o wolność Polski.
Tuż za spalonymi Markami wjechaliśmy samochodem belwederskim na gorące ślady wczorajszej walki. Po drodze z pewnym zdziwieniem oglądaliśmy obok szosy szereg pozycji najcięższej artylerii, o której istnieniu nie wiedzieliśmy. Wzdłuż drogi stały spiżowe olbrzymy, ośmio- i więcej calowe potwory z zadartymi na daleki zasięg lufami. Koło nich żwawo uwijali się jacyś dziwni artylerzyści, raczej podobni do doktorów filozofii niż do ogniomistrzów, pod komendą fejerwerkerów starej rosyjskiej, niemieckiej i austriackiej armii. Strzały tych kolubryn ogłuszały do granicy wytrzymałości uszu, lecz jakże radowały nasze serca.
Pod Wyszkowem szosa wpadała w piękny sosnowy las, który wielkim łukiem przylegał do Bugu, tuż przed miastem po drugiej stronie rzeki. W Wyszkowie jeszcze nieprzyjaciel.
[...] Lawirując między rzadkimi sosnami, nadjeżdżają dwie armaty. Ustawiają się jedna za drugą w odległości stu metrów na różnych poziomach spadku leśnego wzgórza i po paru minutach otwierają ogień ze strasznie hałaśliwych gardzieli. Ta na wzgórzu usiłuje, jak się orientujemy, wymacać kulomioty. Wali w jakąś bardziej wyniosłą kamieniczkę nad rzeką, strzela trzy razy i karabiny milkną. Z kamieniczki, całkiem wypatroszonej, pozostaje kupa cegieł na ziemi i obłok kurzu w niebie. [...]
W czasie tej krótkiej wizytacji frontu, gdzie bili się Polacy z Rosjanami, uważnie obserwowałem spod oka mojego rosyjskiego przyjaciela. Musiałem stwierdzić, że nie grał ani inteligenckiej tragedii, ani dyplomatycznej komedii. Był szczerze i gorąco przejęty powodzeniem sprawy, za którą opowiedziało się jego sumienie i rozumienie. Może niejeden Polak mógłby się zawstydzić swojej powściągliwości w entuzjazmie, obserwując ogień zwycięskiego triumfu w oczach tego Rosjanina na widok pogromu jego braci.
Front pod Wyszkowem, 15 sierpnia
Karol Wędziagolski, Pamiętniki, Londyn 1972.
Z powodu dużych strat w ciągu kilku ostatnich dni pułki szybko tajały, amunicja wyczerpała się. Ludzie byli w stanie skrajnego wyczerpania. Nastąpił moment, kiedy nie tylko pojedyncze jednostki, a cała masa straciła wiarę w skuteczność walki z przeciwnikiem, wiarę w szansę na wygraną. Struna, która naprężała się od momentu sforsowania Bugu, pękła. Nocą z 15 na 16 sierpnia upewniłem się, że będziemy zmuszeni się cofnąć, my — to znaczy nie tylko nasza jedna dywizja, ale cała armia.
Pod Radzyminem, 16 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Polecono mi wyruszyć natychmiast z kompanią do Szydłowa. Szybko obliczyłem na mapie odległość. Wynosiła trzydzieści kilometrów. Zameldowałem, że na tak długi marsz brak mi paliwa. Po dwóch wypadach, które zrobiliśmy, benzyny zabraknie i czołgi staną w drodze. Zapasy benzyny zostały odcięte w Ciechanowie, nie mogę więc czołgów w danej chwili uzupełnić paliwem. Generał Krajowski w mgnieniu oka znalazł wyjście: zarekwiruje porucznik benzynę w aptekach w Mławie. Kiedy na ten genialny pomysł zapytałem, przyznam, dość bezczelnie: „Chyba do zapalniczek” — zwrócił się poirytowany do swego szefa sztabu płk. Franciszka Arciszewskiego: „Jeśli ten dowódca czołgów nie znajdzie benzyny - to go rozstrzelać”.
Nie posiadając innego wyboru, wziąłem jednego z podoficerów i dwie butelki po wódce i zacząłem rekwizycję w jednej (jedynej?) aptece w Mławie. Jak dziś pamiętam, zdobyłem niecałe pół butelki. To przeważyło szalę. Czołgi otrzymały inne zadanie.
Mława, 16 sierpnia
„Komunikat Informacyjny Broni Pancernych” nr 18, 1968.
Z brzaskiem Józef Piłsudski, wraz z najbliższym sztabem, wśród którego znajdował się gen. Leśniewski oraz ja, jako adiutant, wyruszył na linię boju w okolicy Ryk koło Puław. Pomimo naszych próśb, by się nie narażał, Piłsudski szedł pieszo w pierwszych szeregach piechoty. Na zmianę z adiutantami niosłem małą walizeczkę z orderami, którymi po boju Piłsudski natychmiast dekorował za osiągnięcia, bohaterstwo i odwagę oficerów i szeregowych. W żołnierzy wstąpił nowy duch. Gdy po krótkim, zaskakującym boju Ryki zostały zdobyte i pierwsi jeńcy wzięci do niewoli, pierwszym udekorowanym wraz ze swymi żołnierzami został płk Gustaw Paszkiewicz, dowódca jednego z poznańskich pułków piechoty.
Ryki, 16 sierpnia
Józef Godlewski, Na przełomie epok, Londyn 1978.
Jestem wśród bolszewików. Na lewo, przy moim koniu biegnie jeden, rąbię go. Przed sobą mam ich trzech. Skaczą przez rozłożysty rów i odwracają się, wytykając na mnie lufy karabinów. Zadzieram konia, wznoszę szablę i... koń rażony kulami w pierś i głowę, ja zaś strzelony z boku w lewe udo — walimy się na ziemię w rów. [...]
Jest ich trzech nade mną. Mam gołe ręce, ten z szablą rozkracza mi się nad głową i wznosi szablę do cięcia. Osłaniam głowę rękami, czekam ciosu. On szablę opuścił i prawie trącając mnie nią po nosie krzyczy: „Za czto ty wojujesz, sukinsyn, my was oswobażdat' idiom” [O co walczysz sukinsynu, my idziemy was wyzwalać]. [...] Zrozumiałem jasno, że nadeszła ostatnia moja chwila, żegnam się. [...] W chwili, kiedy bagnet miał uderzyć w sam środek piersi, zdołałem błyskawicznie skręcić się i podać pod uderzenie bok prawy osłonięty ramieniem. Bagnet, wbity po nasadę, przebija mi ramię i przeszywa oba płuca. Tracąc przytomność czuję rozdzierający ból i słyszę w sobie słowa: „Oj, jak głęboko”.
Cyców, 16 sierpnia
Epizody kawaleryjskie, zbiór wspomnień pod red. płk. dypl. A. Radwan Pragłowskiego, Warszawa 1939.
W Pułtusku wycofywaliśmy się wraz ze zwiadem konnym jako ostatni [...]. Gnamy po głównej ulicy galopem. Nagle, gdzieś całkiem blisko rozległ się wystrzał, mój koń runął na ziemię. Przeleciałem nad głową konia, szybko wstałem i spojrzałem w stronę, z której strzelano. W oknie na pierwszym piętrze zobaczyłem białą rękę z błyszczącym rewolwerem, wybuch ognia i dymek i usłyszałem drugi strzał. Wyłamałem drzwi wychodzące na ulicę, po schodach wbiegłem na piętro. [...] Przy oknie widzę młodą kobietę z rudymi rozpuszczonymi włosami, w prawej ręce trzyma błyszczącego browninga. Ona podniosła pistolet i wystrzeliła do mnie, ale była zdenerwowana i nie trafiła. Podniosła rękę jeszcze raz, ale pistolet nie wystrzelił. Krzyknąłem: „Co, wszystkie naboje?”. Ona, rzucając broń na podłogę, odpowiedziała: „Tak, proszę pana, wszystkie”.
Wracając ze zdobycznym browningiem, spotkałem na schodach spieszącego do mnie ordynansa Sołomina. [...] Wsiadłem na zapasowego konia i odjechałem ku przeprawie.
Pułtusk, 17 sierpnia
Wasilij Czujkow, Zakaljałas' mołodost' w bojach, Moskwa 1970.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez Węgrów, był już pusty, pełna grozy cisza i wyludnione ulice tworzyły obraz typowego przyfrontowego miasteczka, pozostawionego przez wojsko, przyczajonego i oczekującego swojego losu.
Sześć kilometrów za Węgrowem dogoniliśmy tabory i pojedyncze oddziały, które poruszały się po szosie zwartą masą i tamowały ją na całej szerokości. Tabory szły w czterech–sześciu rzędach, a w węższych miejscach toczyła się zacięta walka o to, kto ma wcześniej przejść. Nie sposób było ich ominąć i jechaliśmy ze średnią prędkością cofających się taborów. Ale i tę prędkość przyszło nam zmniejszyć. Nad szosą pojawiło się kilka samolotów przeciwnika (bombowców i myśliwców), które całkiem bezwstydnie i bezkarnie zniżając lot zrzucały bomby i pruły z karabinów maszynowych, przykuwając do ziemi całą kolumnę taborów i tym samym zatrzymując nasz pochód. [...] Sokołów był przepełniony taborami wszystkich dywizji 16 armii, mknącymi cwałem i przecinającymi miasto w dwóch kierunkach: jeden potok, bardziej spanikowany, mknął w kierunku na Drohiczyn, a drugi — jeszcze nie straciwszy przytomności - w stronę mniejszego niebezpieczeństwa, na Sterdyń.
Szosa Węgrów–Sokołów, 18 sierpnia
Witowt Putna, K Wisle i obratno, Moskwa 1927.
Bolszewicy, wzmocniwszy do najwyższego stopnia ogień artylerii i kaemów, rozpoczęli atak z zachodu na miasto. Kompania 10 pułku piechoty rozpoczęła odwrót w bezładzie. [...] W mieście rozpoczęła się panika, wszyscy uciekali za most, żołnierze, ludność cywilna, powozy, furmanki. Strzelano już na ulicach; jakaś bateria galopem najechała na spieszony szwadron, jedno działo przejechało jedyny mój kaem i zniszczyło go. W tej chwili na placu około odwachu wjechał niewielki patrol bolszewicki, który po strzałach ze strony szwadronu uciekł. W ogólnej panice część oddziału mego samowolnie dosiadła koni i przeszła most, za Wisłę (niestety między nimi było dwóch oficerów!). [...]
W czasie krótkiej narady, koło mostu zaobserwowałem niezwykły spokój i stanowczość majora Mościckiego, streszczony wybitnie w jego słowach: „Panowie, nie mam już kim dowodzić, jednak mostu nie przejdę, ponieważ Płock odegrać może rolę decydującą w bitwie o Warszawę!”. Tylko zrozumienie sytuacji i energia majora Mościckiego dodały nam dalszego ducha do zaciętej walki o most.
Rozkazałem ppor. Achmatowiczowi z plutonem (do 10-15 ułanów) i przygodnie spotkanymi piechurami i nawet jedną siostrą miłosierdzia (panna Landsbergówna) bronić katedry, obok położonego miejskiego parku, i placyku przed odwachem, a sam z kilkoma ułanami i paru żandarmami podążyłem w kierunku szpitala i koszar artylerii obok wieży wodociągowej. [...]
Do późnego wieczora pozostawaliśmy na swoich stanowiskach, półkolem otoczywszy most. Teraz już miałem łączność nieprzerwaną ze wszystkimi barykadami i oddziałami walczącymi na ulicach. Przed wieczorem bolszewicy ostrzeliwali silnym ogniem artylerii i karabinów maszynowych i kilkakrotnie atakowali barykady i stanowiska naszych oddziałków. Pomimo ognia i ataków bolszewickich wszystkie stanowiska były utrzymane [...].
Około godziny drugiej w nocy z 18 na 19 sierpnia zmieniły nas dwa bataliony Strzelców Podhalańskich. Osobiście zmieniłem wszystkie stanowiska moich oddziałów, po czym odszedłem wraz z ludźmi za most, gdzie z rozkazu majora Mościckiego musiałem pozostać w rezerwie. Rano 19 sierpnia Płock był wyzwolony atakiem Dywizji Podhalańskiej.
Płock, 18 sierpnia
Tatarski pułk ułanów. Walki w okolicy Płocka dnia 11-19 sierpnia 1920 r., opracowanie rtm. Boryckiego, CAW, I.400.715.
Tuż przed naszym wzgórzem nagle wylądował polski samolot. Z aparatu wyskakuje dzielny lotnik, biegnie w naszym kierunku, wymachując ku nam z daleka jakąś depeszą. Była to, jak się okazało, depesza z Armii. Czytam. W pierwszej chwili nie rozumiem nic. [...] Litery i cyfry skaczą mi przed oczyma w fantastyczny sposób. Nareszcie rozumiem! [...] Stało się coś tak niezwykłego, tak radosnego! Czegoś tak przyjemnego nie słyszeliśmy od dawna. Fala szczęśliwości zalewa mi mózg i serce. Słyszę radosny głos lotnika po raz już chyba setny powtarzającego zgromadzonym wokół oficerom, że Warszawa uratowana! Bolszewicy pobici na głowę nad Wisłą! Cała ich armia ucieka w najwyższym popłochu. Tysiące jeńców, setki armat dostały się jako zdobycz w nasze ręce. Komendant przebywa przy armii i dowodzi osobiście.
Kulików pod Lwowem, 19 sierpnia
Moje walki z Budiennym. Dziennik wojenny b. d-cy 1 Dywizji Kawalerii generała dywizji Juljusza Rómmla, Lwów [b.r.].
To zwycięstwo, które jest powodem wielkiego święta w Warszawie, jest zwycięstwem polskim. Przewidujące operacje wojskowe zostały wykonane przez generałów polskich na zasadzie polskiego planu operacyjnego. Moja rola, jako też rola oficerów z misji francuskiej, ograniczyła się do wypełnienia kilku braków w szczegółach wykonania.[…] To bohaterski naród polski sam siebie uratował.
Warszawa, 20 sierpnia